mało nas

„Mało nas, mało nas do pieczenia chleba.” – zdawały się podszeptywać nam nasze chęci. Właściwie jednak to chęci były i to już – rzec można – od lat, tylko że jakoś tak ciągle nam nie wychodziło to pieczenie chleba.

Wiemy, że wiele osób piecze chleb. Nie jedno miejsce serwuje Gościom pachnący prosto z pieca/piekarnika na śniadaniowy stół. Nam jakoś nigdy ta sztuka nie wychodziła. Zawsze zdawało mi się, że to jakieś misterium umiejętności, proporcji i jeszcze tak zwanej „dobrej ręki”. Tak przynajmniej przedstawiały nam to osoby, z których rad przyszło nam korzystać. A wiedzcie, że próby podejmowaliśmy jeszcze za wielką wodą… Rany! Zabiliśmy chyba każdy zakwas jaki przynieśliśmy do naszego domu 😉 , a do naszych przewodów pokarmowych trafił nie jeden zakalec. Niektóre nawet uznaliśmy za smaczne 🙂 .

Tak, czy siak – co jakiś czas podejmowaliśmy nieudane próby pieczenia chleba na zakwasie i ja osobiście uznałam, że nie mam w sobie wystarczającej wyrozumiałości dla kwadr księżyca i powiewów wiatru, które to na sukces wypieku pysznego chleba mają niesamowity wpływ 😉 . Umiejętność tę, a właściwie to jej brak, zawiesiłam więc na kołku. Poddałam się!

Jednakże los lubi z nami pogrywać w różne gierki i zagrał mi na nosie niedawno. Gościliśmy z przyjacielską wizytą u naszych bieszczadzkich przyjaciół i prócz pysznej domowej pizzy (tyle co wyjętej z pieca) na stół trafił przedwczorajszy chleb w towarzystwie masła i pysznej oliwy. I, mimo że przedwczorajszy, to tak smaczny, że nie mogliśmy się temu nadziwić. Palnęłam więc do męża, że może to czas odwiesić z kołka próby i pozwolić sobie na zrobienie kolejnej partii zakalców. Tym łatwiej było mi tak pomyśleć, bowiem M. odarł proces pieczenia chleba z jego magiczności i nazwał „kolejną kuchenną czynnością”. Nadto twierdząc, że ręki do tego jakiejś wybitnej mieć nie trzeba (tu weszłabym w polemikę, bo M. ją akurat ma) i nawet jak się „na oko” piecze (mój ulubiony system miar w kuchni 😉 ) to i tak wyjdzie.

Tak więc M. wpad do nas na pokazówkę i wyszło pysznie:

Podekscytowani zabraliśmy się do próby kolejnej – tym razem samodzielnej. Wydawało nam się, że znów zabiliśmy zakwas, więc ja straciłam zapał, a Przemek zawezwał posiłki. Tym razem A. spędziła z nami pół dnia i znów się udało. Nie miałam zamiaru się więc poddawać. Okazało się, iż popełnialiśmy błąd na samym początku uznając, że zakwas ”umarł” kiedy on po prostu mniej się ożywiał i trzeba mu było jeszcze godzinki 🙂 .

Od mniej więcej trzech tygodni podejmujemy udane próby wypiekania chleba na zakwasie. 

Tylko raz nam nie wyrósł. Raz (!!!). Nie chcielibyśmy nic obiecywać, bo piekarzami nie zamierzamy zostawać, ale mamy nadzieję utrzymać chęci i zapał, a jeśli nie zrezygnujemy, to na nasz stół śniadaniowy trafiał będzie swojski chleb w towarzystwie innych wypieków.