kącik kulturalny

Prowadząc dom otwarty, tak jak robimy to my, trzeba nastawić się na to, iż wszelkie podjęte działania, sposób na życie, estetyka domu i jeszcze kilka innych aspektów podlegać będą nieustannej ocenie. Trzeba wiedzieć, iż odpowie się na to samo pytanie, padające z różnych ust setki, a z upływem lat pewnie i tysiące razy. W gąszczu komentarzy odnajdujemy te pozytywne, lejące miód na nasze serce. Negatywne, które przełknąć musimy, jak gorzką pigułkę i konstruktywne, na których bardzo nam zależy. Niektóre rzeczy trzeba przeanalizować, inne niestety „puścić mimo uszu”, a jeszcze inne pozwalają się uśmiechnąć. Zasadę mamy jedną: czy spotyka nas dobra, czy zła krytyka nie polemizujemy z nią.

Wśród tych wszystkich komentarzy z jakimi się spotykamy, mamy takie, które zapadły nam w pamięć na długo. Na tyle długo, że usłyszane jesienią 2013 roku są z nami do dziś. I o tym dziś będzie.

Ku końcowi miał się nasz pierwszy sezon w Bieszczadach i gościliśmy wówczas bardzo miłych i kulturalnych Państwa. Dzieliło nas chyba wszystko. Począwszy od znacznej różnicy wieku przez sposób na życie. Udało nam się jednak odnaleźć wspólny mianownik, który nas połączył. Zgadzaliśmy się wszyscy co do jednego – piękno otaczającej nas natury jest niezaprzeczalne.

Niemniej jednak zdziwienie naszych Gości było ogromne, iż chcieliśmy wyprowadzić się „na taką wieś” w „tak młodym wieku” (to akurat był wielki komplement 🙂 ) i tu cytuję: „bez dostępu do kultury, teatru, filharmonii…”.  No fakt. Teatru u nas nie ma, filharmonii tym bardziej, ale okazuje się, iż kultura i sztuka trafiają „pod strzechy” :). 

W zeszłym tygodniu, tu w naszym bieszczadzkim Smolniku, prawie na końcu świata dał koncert sam Leszek Możdżer. Właściciele Zagrody Chryszczatej mieszczącej się dosłownie 2 km od naszej chyży zaprosili na swoją scenę tegoż wybitnego muzyka. Mało tego… Koncert był charytatywny.

I wyszło więc na to, że „filharmonia” przyjechała do nas 😉 . Z tym większym sentymentem myślimy dziś o naszych Gościach, którzy tak bardzo nas wówczas żałowali 🙂 .

 

bo w banałach można znależć mądrość

„Życie to sztuka wyborów” – takie sobie powiedzonko. Może ktoś uznaje je za banał właśnie. Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności kiedy mam chwilkę i odrywam się od codzienności przychodzą mi do głowy takie właśnie cytaty. Później myślę sobie o nich. Powtarzamy je latami, a jeśli nawet nie, to słyszymy je od zawsze, bo powtarzają je nasi Rodzice, Dziadkowie, Znajomi i Przyjaciele. Co one tak w ogóle znaczą?!? Po co wrzucamy je w swoją wypowiedź?!?

Tak sobie przemierzałam dziś z Jagną Smolnik w kierunku Mikowa i żeby dopełnić czary banałów w rozmyślaniach nad sztuką wyborów w życiu zrozumiałam, że „jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma” – mój Teść powtarza to często. I na co mi wyszło. A no, mniej więcej na to, że kiedy mogę pójść sama (bez Przemka i Jagny) popedałować przez powiedzmy 2 godziny, to wolę spakować Dziecię w wózek, zabrać męża pod pachę (albo nie – jak On tam sobie woli danego dnia) i pobiec. No właśnie pobiec! I znów kto mnie zna ten wie, że ja nie biegam 🙂 🙂 🙂 . Nie znoszę tego sportu okrutnie!!! A jednak – zostawiam Floro w kącie (DOSŁOWNIE!!!) i zakładam buty do bieganie i… biegnę. Wybieram czas z Rodziną ponad pasję w samotności. I kiedy nie możemy (JESZCZE) we trójkę pójść na rower razem, to razem biegamy. I… „Jak się nie ma (…)”, to wyszło na to, że bieganie jest extra (!!!). 

Co chciałam powiedzieć? Może i Wam braknie czasu na pasje, które uwielbiacie, bo zmienicie miejsce zamieszkania, bo urodzą Wam się dzieci, bo spotka Was w życiu coś nieoczekiwanego. Znajdźcie nową pasję. Zmierzcie się z tym, czego nie lubicie, a nóż… Okaże się, że to czego nie znosiliście jest całkiem dobrą alternatywą na to, co kochacie.

Idę spać ;). 

będzie gorąco

Lato. Słońce. Skwar. Niby wszystko jak należy, ale… Zapowiadane fale upałów sprawiają, że nastawiam się bojowo 😉 . Planuję obiady i desery bez użycia piekarnika, a i tak wiem, że w naszej kuchni będzie tysiąc stopni Celsjusza. Wiem, bo to nie pierwsze nasze lato z gotowaniem dla Gości. Wiem, bo w tym roku już to przerabialiśmy, ale i w zeszłym i przedzeszłym i wcześniejszym też 🙂 . 

Ostatni tydzień dał nam jednak chwilkę wytchnienia. Trochę nocą popadywało. Spadała temperatura nawet i do 4°C. Ranki bywały deszczowe i chłodnawe – świeże! Jagna lubi patrzeć na deszcz padający na okno dachowe w Jej pokoju. Jeszcze go chyba nie rozumie, ale bardzo ją ciekawi. Z resztą, jak milion innych rzeczy 🙂 .

Ulga, spowolnienie i wymówka na leniwy dzień – to daje nam deszcz. A do tego – mgły. Jeszcze nie te prawdziwe – snujące się mozolnie i pozostające ponad głowami do południa, a czasem i dłużej. Jeszcze nie są to te romantyczne i „sławne” bieszczadzkie, schodzące z lasów kominami. To jeszcze nie ich czas, na nie jeszcze nie pora. 

Od pewnego jednak czasu chciałam Wam powiedzieć o tym, co mawia się w Bieszczadach o mgłach. O tym jak żartują tutaj ludzie. Może wiecie, a może nie, ale „u nas” ma miejsce wypał węgla drzewnego. Retorty ustawione w linii produkcyjnej palą się, tlą, kopcą, wygasają i tak w wielkim skrócie i niesamowitym uproszczeniu powstaje węgiel drzewny. Dużo przy tym dymu, czyli mgieł właśnie 😉 . Wychodzi więc na to, że produktem ubocznym węgla drzewnego są nasze sławetne mgły. A jak to wygląda? O, mniej więcej tak:

DSC04027

DSC04026

DSC04025

DSC04028

DSC04029