kawka z prądem

Rzecz w cale nie będzie traktować o małej czarnej po irlandzku, z rumem, czy cudownym Baley’s. Żeby jednak cała ta historia miała sens, muszę cofnąć się w czasie. Pozwólcie mi więc na małą retrospekcję. 

Znacie nas już troszkę. Może wiecie, a może nie, ale ja (czyt. Paulina) nie budzę się do życia codziennego bez kawy.

Latte z MOCNYM uderzeniem podwójnego (plus +++) espresso sprawia, że zaczynam funkcjonować o poranku. Choć doceniam piękno porannego światła w naszym domu i wielce je kocham (bo powiedzmy sobie szczerze w inne niż słoneczne dni, szarość poranka, dnia i wieczora jest tak samo szara), to i tak nie lubię budzić się wcześniej niż muszę. A muszę budzić się wcześniej niż chcę i lubię 🙂 . W każdym razie KAWA daje mi siłę. Najbardziej lubię, kiedy Przemek włączy ekspres na 10-15 minut przed moim przebudzeniem, co sprawia, że jest doskonale nagrzany, kiedy schodzę na dół przygotować swoją cześć śniadania dla Gości.

Najpierw mielę kawę. Później spieniam mleko i na koniec łączę składniki w doskonałą pachnącą i pyszną całość.

   

   

Biorę pierwszy łyk i nawet szary poranek nabiera kolorów. Kroję, siekam, gotuję, sadzę.

Jakiś czas temu zadałam Przemkowi takie oto pytanie: „Przemo, czy to możliwe, że ekspres mnie kopie?” – w znaczeniu napięcia elektrycznego. Ten tylko spojrzał na mnie i ze spojrzenia wyczytać mogłam mniej więcej tyle: „O Matko!!! Jeszcze się kawy nie napiła. Bredzi!!! Lepiej nic nie odpowiem.” 😉 . Pomyślałam, może faktycznie bredzę, może śpię jeszcze. Jednakże uczucie lekko magnetycznego przyciągania poczułam wielokrotnie podczas codziennego procesu czyszczenia ekspresu, ale każde kolejne zapytanie spotykało się z tym samym wyrazem twarzy, któremu z czasem towarzyszyć zaczął ironiczny uśmiech.

Już prawie uwierzyłam, że oszalałam, że gadam jakieś bzdury rankiem, aż… Pewnego popołudnia zaparzyłam sobie kawę i czyszcząc ekspresik dotknęłam drugą ręką kranu, z którego płynęła woda. Magnetyczno – smyrające uczucie wydawało się silniejsze niż zawsze i co ciekawe tym razem to nie ekspres, a kran mi je fundował. Zapytałam, wyjaśniłam i usłyszałam: „Zadzwoń do serwisu.”. Sobota wieczór… Nie ma szans na serwis, dzwonię więc „do przyjaciela”. Mówię: „Marcin, czy to możliwe (…)?” – i tu wyjaśniam. W słuchawce słyszę: „Możliwe (…)”, a dalej potok słów, których nie rozumiem. Tylko jakiś amper, czy wat pada, którego i tak nie rozróżniam 🙂 .

Marcin pojawia się u nas w poniedziałek w zupełnie innym celu. Zakasuje rękawy, jak zawsze zanim jeszcze próg domu przekroczy, już gotowy działać na rzecz wszystkich napraw, ale ja go zatrzymuję. „Może byś tak spojrzał na ten ekspres.” – mówię. Przynosi ekspert miernik i śmieje się pod nosem tak samo, jak Przemek, gdy pytałam Go: „Czy to możliwe?”. Już kulę się w sobie ze wstydu. A Marcin mówi: „No, chodź. Zobacz.”. Idę. Patrzę, a tu faktycznie – miernik pokazuje, że między ekspresem, a kranem (a kuchennym zlewem także) płynie sobie prąd. Plus/minus 150V!!!!!!. Czyli nie oszalałam!!! Przemo już się nie śmieje. Je sobie tylko kanapkę i sama nie wiem co sobie myśli.

Tak, czy siak. Problem naprawiony. Ja nie dostaję już z rana dodatkowego impulsu elektrycznego do życia 🙂 , a Was mam nadzieję rozśmieszy ta historia. Piszę ją również ku przestrodze innych żon – nie pozwólcie sobie wmówić, że gadacie bzdury, bo jak coś Was „kopie”, to trzeba to naprawić 😉 !

I na kociec: