od Disney’a w Karkonosze

Mam dla Was historię. Gdyby przyszło mi ją osadzić w scenografii to byłoby coś na pograniczu „Opowieści wigilijnej” w wydaniu Disney’a a historii powszechnie znanej jako „O domku w Karkonoszach” 😉 . 

Było więc tak. Wyjechaliśmy na urlop, było super, ale jak to urlop – kończy się. Wróciliśmy do domu i zanim do końca rozpakowaliśmy walizki, Smolnik zaczął pięknieć w najcudowniejszy grudniowy sposób. I tu włączamy bajkę Disney’a: ogromne płatki śniegu wirowały po woli w dół. Konsekwentnie przykrywały trawnik, dachy, drzewa. Wszystko!

   

Cudowna aura.

SOBOTA.

Po 2 dniach czułam się u siebie, jak w tym maleńkim domku w oddali, w którym tli się w okienku światełko i choć na zewnątrz zawierucha, to w środku cieplutko i pachnąco.

Rodzinnie.

I nagle cyk!

Światełko zgasło 🙂 .

Sobotni wieczór spędziliśmy przy świecach. I też wybornie! Żadne światło tak pięknie nie wypełnia naszego domu, jak światło świec. No może tylko późno jesienne zachodzące słońce może ze świecami stawać do konkurencji. Niemniej jednak świece i klimat zimowej zawieruchy uzupełniał turkot generatora za oknem (ciepło musiało być w domu).

NIEDZIELA.

Noc minęła. Obudziliśmy się i przywitał nas słoneczny dzień. Jeszcze nie mroźny, ale bardzo zimowy (znów Disney). Cicho, ale nie ciemno, mimo że światła brak. Dzień w końcu! Słoneczny i biały.

   

Zjedliśmy śniadanie i nie chcieliśmy czekać ani chwili dłużej, by nacieszyć się śniegiem i zimą. Ubrani i w pełnej gotowości zabraliśmy Jagnę na sanki.

   

Ubaw po pachy!!! Strącanie „lawinek” z gałęzi, noszenie kulek, lepienie bałwana, tarzanie się w zaspach.

Cyk! Ok. 13 wróciła elektryka. Do normalności zdawało się wracać życie. Minął dzień, wieczór zmieniał się w późny i czas na kąpiel przyszła. Jagny stópki dotknęły tafli wody w wannie i znów… CYK 🙂 ! Teraz wiedzieliśmy już, że to nie przelewki.

Po spacerze wciąż było jak w bajce.

Jednakże tu pojawia się „zły charakter”: Halny :). Halny wiał i wiał. Światło migało w ciągu dnia i wieczoru dość często, ale o 20 już nie wróciło.

Powtórka z historii: świece, agregat.

PONIEDZIAŁEK.

Tu zaczyna się ta część z historii o domku w Karkonoszach 🙂 . Wyłączamy Disney’a.

Agregat wyje. Brak prądu oznacza brak wody, zasięgu, Internetu, kreatywne palenie w kominku etc. Obudziliśmy się w ciemnych sypialniach, bo nocą śniegiem zawiało nam okna dachowe. Światła brak. Szaro na zewnątrz, jakby wiosennie zdawało się być na dworze. Z tyłu głowy mamy nadzieję, że o 13 znów wróci prąd. Widzimy nawet samochód „energetyki”, co napawa nadzieją. Trzynasta mija, czternasta, siedemnasta, a nawet i dwudziesta. Wciąż ciemno.

Agregat wyje.

Świece płoną.

Już nawet nie czekamy na powrót elektryczności. Damy radę przetrwać kolejną noc. 

Siedzimy, gadamy i nagle CYK 🙂 . Jest 21 z „groszami”. Nie dajemy wiary, że to na dłużej, ale rozświetla się cały dom! Nawet nie pamiętaliśmy, gdzie świeciło się światło, kiedy zgasło 😉 . 

Poczuliśmy ulgę. 

CZWARTEK:

Prąd, zasięg, wodę i Internet mamy cały czas do dziś. Troszkę chciałam Was rozmarzyć, troszkę rozśmieszyć. Nie było źle, wielki komfort psychiczny dały nam obojgu „zbierane” od lat w razie „W” urządzenia. Czasem trzeba było z czegoś zrezygnować, by był w domu agregat. Odśnieżarka przez pierwsze dwie zimy miała ferie :). Przemek ją odpalał, żeby „przepalić” 🙂 . A teraz te rzeczy ratowały nasz spokojny sen, wyjazd z domu do jakiej takiej cywilizacji. 

Gdybym miała zamkąć ten post w jednym zdaniu, to poszłabym w taki banał:

„My się zimy nie boimy.” 😉

wartość dodana

Zdałam sobie sprawę z pewnej prawidłowości. Zanim człowiek otworzy drzwi swojego domu dla Gości, najpierw musi sprawdzić, czy jego głowa jest wystarczająco na innych otwarta. Wydaje mi się, że dla nas było to naturalnie. Tak chcieliśmy żyć. Bardzo lubimy przebywać w towarzystwie ludzi. Tym lepiej, gdy prowadzą całkowicie odmienne od naszego życie.

Zawsze staramy się czegoś nauczyć od każdego z naszych Gości. Słuchamy historii z życia korporacji, fascynują nas zapaleni sportowcy-amatorzy (z racji lokalizacji głównie biegacze), ale i profesjonaliści w przeróżnych dziedzinach. Uwielbiamy patrzeć na nasz dom uchwycony w migawce innego, niż własny, aparatu. 

Jest jednak jedna rzecz, którą ja osobiście lubię najbardziej. Taka wartość dodana naszej pracy. Wielką przyjemnością są powroty Gości. Zwłaszcza tych, którzy w tzw. „międzyczasie” stali się rodziną. Ot, tak byli sobie u nas we dwójkę 3 lata temu i „hop siup” teraz jest ich troje/czworo 🙂 . Czasem wydaje mi się, że widzieliśmy się przedwczoraj, a tu nagle „ta malutka córcia” ma już 6 lat i właśnie zaczyna po wakacjach zerówkę 🙂 . Nie ukrywam, że wiele ma to wspólnego z tym, że i my staliśmy się pełną rodziną. 

Sezon wciąż trwa. Jest już jednak trochę ciszej, choć złota polska jesień rozpieszcza nas w tym roku. Dzięki temu spowolnieniu i nasza mała rodzina ma kilka wolnych rodzinnych chwil dla siebie 🙂 . Odkładane na później spacery i wyjazdy właśnie realizujemy. 

Małe stópki dzielnie przemierzają drogę pod górę.

I w dół – choćby u Taty na rękach:

Jemy lody i odwiedzamy odkryte przez naszych Gości miejscówki. 

W końcu zaglądamy w miejsca, na które zawsze było za mało czasu.

   

Każdego jednak dnia cieszymy się naszym Smolnikiem.

Jeszcze tylko spójrzcie na to i dam Wam spokój. Mój On i Ona:

światło i cień

Ja wiem, że koniec wakacji zbliża się nieuchronnie.

Ja wiem, że już niebawem uczniowie dostaną do rąk nowe plany lekcji i spakują do plecaków książki.

Ja to wszystko wiem…

Sama nie jestem gotowa jeszcze na jesień. Czuję jakby to lato wybitnie szybko mi uciekło. Nie „wygrzałam” jeszcze kości w promieniach dziennego słońca, a tu już wieczór przychodzi wcześnie.

Co by jednak nie czuć i nie pisać, o tej porze roku popołudniowe słońce tak pięknie zadomawia się w Izbie Biesiadnej. Wypełnia nasz dom ciepłym, spokojnym odcieniem, który sprawia, że jest jeszcze piękniej i leniwiej.

Światło i cień bawią się ze sobą w najlepsze. 

Jesieni, czy to Ty pukasz już do drzwi?

malowane wrota

Lato się przesyca. 

W soczysto zieloną linię horyzontu, wyznaczającą granicę ziemi i nieskazitelnie błękitnego nieba, wkrada się żółć skoszonych, wypalonych słońcem traw.

Toż to sierpień, a właściwie jego późna odsłona.

Sezon jest dojrzały. Wiele dni ciężkiej pracy za nami. Kilkadziesiąt wciąż przed.

Tym bardziej cenimy chwile oderwania się od codzienności i jej obowiązków. Tym piękniejsze stają się dla nas momenty spełnienia marzeń. I to nie tych wielkich, a tych maleńkich właśnie (czy my jeszcze wielkie w ogóle posiadamy?…). Bo kto właściwie śni o nowych drzwiach, czy „pół-szafie” w sypialni Lawendowej 😉 . 

Znów się udało!!! Udało się zmaterializować wizję żony i połączyć ją z praktykalizmem męża 😉 . Kompromis doskonały, nad którym nie „byle jacy” rzemieślnicy pracowali, zaowocował pięknymi drzwiami w łemkowskim stylu. 

   

No i ta niby szafa 🙂 :

Realizacje doskonałe, przerastające nasze oczekiwania.

Usiedliśmy wieczorem na ławce i pod bieszczadzkim gwieździstym niebem patrzyliśmy na te „wrota”. Nic więcej nam nie było trzeba do szczęścia.

Głęboki oddech, głowa w dół. Dziś przyjeżdża Babcia 😉 . 

karusek, garbusek i nowe schodki

Miałam nadzieję, że to nieprawda. Chciałam wierzyć w to, że przyjście na świat dziecka nie wiele zmieni w naszym życiu. Byłam pewna, że da się wszystko ogarnąć po staremu z niewielkim marginesem zmian, jakie spowodują narodziny Jagny. Ha ha ha 🙂 🙂 🙂 – śmieję się dziś w głos z tego, że naiwnie wierzyłam, iż „dziecko nie ogranicza rodziców” (taką mądrość wyczytałam będąc w ciąży). I choć wszystko obróciło się o przysłowiowe 180 stopni, to zmiana nie była szybka, jak w kalejdoskopie. Pomału uczyliśmy się nowego w naszym życiu wariactwa, które właściwie dało nam podstawy nowego porządku. Porządek ten z kolei pozwolił nam na powrót do starych pasji i odkrycie nowych. A co najważniejsze – wygospodarowaliśmy na to wszystko czas, którego przed Jagną jakoś – i tu zaskoczenie –  brakowało ;).

Inaczej upływa nam dzień. Inaczej cieszą nas wizyty Gości z ich pociechami. Jagna lgnie do ludzi, uwielbia dzieci – wychodzi na to, że prócz agroturystyki prowadzimy również takie trochę „letnie przedszkole” dla niej. Niby z niej „Maluch – Pituch”, jak ją nazywamy, a potrafi się z dziećmi bawić. Potrafi nawet te starszaki do siebie przyciągnąć i to jest super! Pod koniec dnia idziemy na spacer na nasz wiejski placyk zabaw z dziećmi Gości i wszyscy się świetnie bawią – Julianka, Iwo, Hania z Mają i Natka. Jagna odstawia po drodze „Małysza” i bardzo ją to cieszy. Wszyscy się śmieją.

Witamy krówki Pana Szycy, Kurki Pana Piotrowskiego i czekamy na jakiś traktor i koniki.

To wszystko o czym dziś piszę – może zbyt „mamuśkowato” – sprawia, że już nie tylko szafy i prysznice są ważne. Widzimy, że zadbać trzeba i o potrzeby najmłodszych, średnich i większych pociech przyjeżdżających do nas. W związku z tym zamieszkały u nas dziś dwa nowe koniki: Karusek i Garbusek – bliźniaki, które lubią się przekomarzać, a ich chęć postawienia na swoim (czyli „moje na górze”) sprawia frajdę maluchom. Góra – dół, dół – góra odbijają się od ziemi rumaki.

Jest i królestwo na drzewie. Od dawna czekało na zacne nowe schody. Teraz już nie chybotliwym trzecim i piątym schodkiem, ale solidnymi stopniami wchodząc przenieść się można do dziecinnego świata 🙂 . 

Mamy z Jagienką jeszcze jedno marzenie… Żeby obok basenu stanęła… No właśnie, co? Jak myślicie 😉 ?

czy jest w pokoju szafa?

Pytanie to słyszałam w słuchawce setki razy. Tyleż samo razy odpowiadałam na nie e-mailem. Szczerze przyznam, że fenomenu szafy osobiście nie rozumiem, bo będąc na wakacjach nigdy nie rozpakowuję walizki 🙂 . Sama nie wiem czemu. Chyba odkładanie rzeczy do szafy ma dla mnie znamiona zadomawiania się, a wakacje jak sami wiecie, choć piękne, kres zawsze mają i to za zwyczaj szybszy niż byśmy chcieli 🙂 . Poza tym raz zaprowadzony w walizce porządek utrzymuję, a rozpakowywanie oznaczałoby kreowanie nowego. 

Swoje sposoby na wakacje zabieramy ze sobą na urlopy. Nie narzucamy ich naszym Gościom. I choć nie wszystko da się zrobić „od razu”, to potrzeby naszych domowników i ich komentarze zawsze zapadają nam w pamięć. Nigdy nie puszczamy ich mimo uszu. Dlatego też mocno pracujemy nad tym, by w każdej sypialni szafa była. W Przytulnej będzie to karkołomny projekt 🙂 . Cały czas zastanawiamy się jak zmieścić tam kolejny mebel. W Lawendowej jest już pomysł; teraz czeka na realizację. Bieszczada od zawsze ją miała.

Bielona się jej doczekała.

Teraz przyszła zaś kolej i na Południową. 

   

Bilans „szafowy” wychodzi u nas całkiem nie źle, bo w trzech z pięciu sypialni szafa już jest 🙂 . Trzymajcie proszę kciuki za prędką realizację pomysłu w Lawendowej i natchnienie na mebel w Przytulnej.

żeby było ładnie

Czas i doświadczenia zebrane ostatnimi laty pozwalają mi na przedstawienie Wam pewnego stwierdzenia: ŻEBY BYŁO ŁADNIE, TO NAJPIERW BRZYDKO BYĆ MUSI.  Ma ono rzecz jasna stuprocentową sprawdzalność w odniesieniu do naszego szeroko pojętego domostwa, ale nie śmiałabym stawiać tezy właściwej wszystkim mieszkaniom, domom, działkom etc.

U nas, by zadziać mogła się magia doskonałej sypialni, pięknego mebla, czy urokliwego chodniczka z kamienia, najpierw trzeba: coś rozebrać, pociąć, wykopać i dopiero zaczynamy działać 🙂 . Dzisiejszy post traktuje o od dawna planowanym i wielce wyczekiwanym kawałku chodnikowego połączenia między domem a spiżarnią.

Wiosną roku ubiegłego kamienie ułożone zostały w miejscu upragnionego traktu i tak sobie w spokoju przeleżały, wystając ponad linię trawnika do roku obecnego. Widok mógł rodzić zdziwienie w myślach naszych Gości 😉 . W końcu jednak tej wiosny projekt ruszył z miejsca. Etap pierwszy: długa, głęboka dziura w ziemi i towarzyszący jej „okop” w postaci góry ziemi. Tę Jagna uwielbiła, uznając za najciekawszą opcję dla piaskownicy 🙂 .

Mimo wielkiej radości naszego dziecka i kilku chwil wytchnienia, jakie siedzenie na i dłubanie w stercie ziemi i kamieni przyniosło nam rodzicom, przyznać należy, iż widok był mało urzekający dla oka. Dodatkowo postawione zostało wokół „okopu” ogrodzenie ochronne…

Nawet nie wiem co o nim napisać 🙂 . 

Małymi kroczkami, bez zbędnego pośpiechu chodnik jednak powstawał.

Począwszy od spiżarni, przybliżał się z dnia na dzień do drzwi naszego domu.

Tata i Jagna ciężko pracowali układając obrazek z ciężkich puzzli. I jedno i drugie nosiło piasek i cement, by powstać mógł ten malutki odcinek klimatycznej ścieżki. 

I jak mogło się nie udać, kiedy pracę nadzorował taki manager:

Efet końcowy zakończonych prac budowlanych jest dla nas bardzo satysfakcjonujący:

Kolejna rzecz odhaczona na tzw. „to do list”! Czas zabierać się za kolejną, a tej – kto wie – może jeszcze w tym tygodniu 🙂 .

Smolnikowe Klima-ty

Mamy tak z Przemkiem, że lubimy snuć plany.

Od zawsze tak było…

Często zdarza nam się usiąść wieczorem i rozmawiać o tym, co wydaje nam się, że będzie miało miejsce za – na przykład – kolejne 5 lat. Jako gówniarze jeszcze snuliśmy wizje na „po maturze”. Od tamtego czasu lat upłynęło już wiele. Pięć razy cztery plus jeden i trochę 🙂 , a my wciąż z uporem o tym samym gadamy 😉 . 

Kiedy tak siedzimy sobie i rozmawiamy, totalnie frywolnie puszczamy wodze fantazji. Przecież w myślach (czyt. marzeniach) nic nas nie ogranicza! Szczerze mówiąc tak urodził się pomysł „domku na kurzej łapce”, gdzieś daleko „hen”, czyli jak się okazuje nasze tu i teraz życie codzienne.

I tu zaznaczyć muszę, że przyszło mi dzielić życie z niesamowicie przedsiębiorczym facetem. Przemek NIGDY nie przestaje myśleć, kalkulować, rozważać. Zazdroszczę Mu tego, bo sama taka nie jestem. Przypłacamy z Jagną to Jego notoryczne skupienie czymś co nazywam „nieobecnością w obecności”. Czasem nawet nie wiem, jak daleko od nas jest, siedząc tuż obok. Jednakże scenariusz jest zawsze taki sam. Ja gadam i gadam, bo „fajnie byłoby”, a Przemek mi odpowiada: „Dobry pomysł. W tym roku na pewno się nie uda, ale kto wie za rok, może dwa”.

Czas na małą retrospekcję. Mianowicie – nasze pierwsze lato w Smolniku wiele nas nauczyło. Pamiętam, że przyzwyczajeni do suchego, wysokogórskiego klimatu, pociliśmy się nieziemsko w tej gorącej wilgotnej bieszczadzkiej krainie 😉 . Lato było upalne, noce również. Powietrze stało w miejscu, a my (i część naszych Gości) śpimy na poddaszu. Noce nie przynosiły żadnego wytchnienia. Zero wiatru, nieustanne oczekiwanie na deszcz… To wtedy po raz pierwszy padł pomysł klimatyzacji. Z goła szalony, bo wypowiedziany na głos brzmi nieco niewiarygodnie. Klimatyzacja w 110-letniej chacie 🙂 🙂 🙂 . Też się śmiejecie? Ja długo się śmiałam, i pukałam się w czoło.

Minął rok, może dwa, trzy na pewno i wciąż było nam latem gorąco. No nam, ale i Gościom też… Tym milej jest mi poinformować, iż wraz z początkiem piątego sezonu mamy na poddaszu dwie klimatyzowane sypialnie: Bieloną i Południową.

   

   

Niemożliwe stało się rzeczywistością.

Pilocik, przycisk, klik i wieje 🙂 .

Uffff…

🙂 🙂 🙂

kawka z prądem

Rzecz w cale nie będzie traktować o małej czarnej po irlandzku, z rumem, czy cudownym Baley’s. Żeby jednak cała ta historia miała sens, muszę cofnąć się w czasie. Pozwólcie mi więc na małą retrospekcję. 

Znacie nas już troszkę. Może wiecie, a może nie, ale ja (czyt. Paulina) nie budzę się do życia codziennego bez kawy.

Latte z MOCNYM uderzeniem podwójnego (plus +++) espresso sprawia, że zaczynam funkcjonować o poranku. Choć doceniam piękno porannego światła w naszym domu i wielce je kocham (bo powiedzmy sobie szczerze w inne niż słoneczne dni, szarość poranka, dnia i wieczora jest tak samo szara), to i tak nie lubię budzić się wcześniej niż muszę. A muszę budzić się wcześniej niż chcę i lubię 🙂 . W każdym razie KAWA daje mi siłę. Najbardziej lubię, kiedy Przemek włączy ekspres na 10-15 minut przed moim przebudzeniem, co sprawia, że jest doskonale nagrzany, kiedy schodzę na dół przygotować swoją cześć śniadania dla Gości.

Najpierw mielę kawę. Później spieniam mleko i na koniec łączę składniki w doskonałą pachnącą i pyszną całość.

   

   

Biorę pierwszy łyk i nawet szary poranek nabiera kolorów. Kroję, siekam, gotuję, sadzę.

Jakiś czas temu zadałam Przemkowi takie oto pytanie: „Przemo, czy to możliwe, że ekspres mnie kopie?” – w znaczeniu napięcia elektrycznego. Ten tylko spojrzał na mnie i ze spojrzenia wyczytać mogłam mniej więcej tyle: „O Matko!!! Jeszcze się kawy nie napiła. Bredzi!!! Lepiej nic nie odpowiem.” 😉 . Pomyślałam, może faktycznie bredzę, może śpię jeszcze. Jednakże uczucie lekko magnetycznego przyciągania poczułam wielokrotnie podczas codziennego procesu czyszczenia ekspresu, ale każde kolejne zapytanie spotykało się z tym samym wyrazem twarzy, któremu z czasem towarzyszyć zaczął ironiczny uśmiech.

Już prawie uwierzyłam, że oszalałam, że gadam jakieś bzdury rankiem, aż… Pewnego popołudnia zaparzyłam sobie kawę i czyszcząc ekspresik dotknęłam drugą ręką kranu, z którego płynęła woda. Magnetyczno – smyrające uczucie wydawało się silniejsze niż zawsze i co ciekawe tym razem to nie ekspres, a kran mi je fundował. Zapytałam, wyjaśniłam i usłyszałam: „Zadzwoń do serwisu.”. Sobota wieczór… Nie ma szans na serwis, dzwonię więc „do przyjaciela”. Mówię: „Marcin, czy to możliwe (…)?” – i tu wyjaśniam. W słuchawce słyszę: „Możliwe (…)”, a dalej potok słów, których nie rozumiem. Tylko jakiś amper, czy wat pada, którego i tak nie rozróżniam 🙂 .

Marcin pojawia się u nas w poniedziałek w zupełnie innym celu. Zakasuje rękawy, jak zawsze zanim jeszcze próg domu przekroczy, już gotowy działać na rzecz wszystkich napraw, ale ja go zatrzymuję. „Może byś tak spojrzał na ten ekspres.” – mówię. Przynosi ekspert miernik i śmieje się pod nosem tak samo, jak Przemek, gdy pytałam Go: „Czy to możliwe?”. Już kulę się w sobie ze wstydu. A Marcin mówi: „No, chodź. Zobacz.”. Idę. Patrzę, a tu faktycznie – miernik pokazuje, że między ekspresem, a kranem (a kuchennym zlewem także) płynie sobie prąd. Plus/minus 150V!!!!!!. Czyli nie oszalałam!!! Przemo już się nie śmieje. Je sobie tylko kanapkę i sama nie wiem co sobie myśli.

Tak, czy siak. Problem naprawiony. Ja nie dostaję już z rana dodatkowego impulsu elektrycznego do życia 🙂 , a Was mam nadzieję rozśmieszy ta historia. Piszę ją również ku przestrodze innych żon – nie pozwólcie sobie wmówić, że gadacie bzdury, bo jak coś Was „kopie”, to trzeba to naprawić 😉 !

I na kociec:

 

cztery lata!

Bardzo powoli i nieśmiało wynurzam swoją głowę z gęstości mgieł i wilgotnych dni. Przedwiośnie trwa… Każdego dnia budzę się w nadziei na słoneczny, nie koniecznie ciepły jeszcze dzień. Nawet już kilka się takich przytrafiło, jednakże słońce uparcie chowa przed nami swoje oblicze już chyba od tygodnia. A nóż jutro się doczekam…

Zdjęć brak. Aparat też nie lubi takiej aury.

Obudziłam się dzisiaj i ku własnemu zdziwieniu zarejestrowałam, że to piętnasty dzień miesiąca marca. 4 lata temu Przemek przeniósł mnie przez próg naszego pierwszego własnego domu.

Kolejny upływający rok dopisał następny akapit naszej historii tu w Smolniku. 

AKAPIT PIERWSZY: teoria wielkiego wybuchu. Wszystko stanęło na głowie. Zostawiliśmy „tam”, zamieszkaliśmy „tu”. Nauka, lęk, pokora, przetrwanie 😉 .

AKAPIT DRUGI: projekty, projekty, projekty… a i jeszcze na dodatek projekty 🙂 . Zagryzanie zębów, zaciskanie pasa, by móc przyjmować Gości jak na XXI wiek przystało. Również i rok łapania wiatru w żagle, rozwijania skrzydeł.

AKAPIT TRZECI: wicie własnego gniazda. Zapuszczanie korzeni. Oczekiwanie na pierwsze nasze dziecko – nic więcej nie pamiętam 🙂 . A może i trochę tak, ale nic poza czekaniem na Jagnę się nie liczyło.

AKAPIT CZWARTY: czujemy się w końcu u siebie. Jesteśmy Rodziną. W końcu jest tak, jak miało być od początku.

Cztery lata… Tyle zajęło mi przyzwyczajenie się do nowego miejsca, nauczenie się go. Każdy dzień był ważny, każdy się liczy. Tylko o kilku chciałabym zapomnieć 😉 .

Uczucie, że odległe kiedyś marzenie stało się naszym udziałem, jest niesamowite! Nie czekam co przyniesie piąty rok, ale stawiam mu wyzwanie, bo mam teraz platynowy w kolorze kalendarz 😉 .